fot. Piotr Ryczko
Marta Król – jedna z najciekawszych współczesnych aktorek teatralnych i kinowych. Jej ostatnia rola w filmie Piotra Ryczko – Jestem REN, to majstersztyk gry aktorskiej. Kobieta interesująca i inspirująca. Szalona pasjonatka życia, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Nasze wirtualne spotkanie pełne jest emocji i słów, które zostają w nas na dłużej, każą zwolnić i zastanowić się, co w życiu jest naprawdę ważne.
Kadr z życia
Dorota Oyrzanowska: Zawsze zastanawiała mnie i czyniła zawód aktora tak niezwykłym, możliwość wcielenia się w różne postacie. Przeżywania różnych emocji. Jakie role stanowią dla Pani wyzwanie?
Marta Król: Emocje zawsze były i są dla mnie najbliższym budulcem, energią z której czerpię na co dzień i w trakcie mojej pracy. W dzieciństwie szybko zaczęłam się interesować i przyglądać temu, co generuje w nas emocje, co się takiego wydarza w człowieku, że nagle zalewa go fala złości, rozpala się ogień radości, tonie w smutku itp. Co jest triggerem, który je uruchamia? Czy można je kontrolować, mieć na nie wpływ? Jak można je wykorzystać? Jak pogodzić pojawiające się w tym samym momencie sprzeczne uczucia. Tę mieszankę wybuchową – miłość i nienawiść, strach i wolę walki, smutek, radość, chęć zemsty. Kontakt z własnymi emocjami, zgoda na nie, daje niesamowitą siłę do życia, do działania. Człowiek jest niezwykłą tajemniczą istotą, piękną w swojej prostocie i skomplikowaniu zarazem.
Każda rola jest dla mnie wyzwaniem i podchodzę do niej osobiście, nawiązując relacje jak z realną osobą. Najbardziej pociągają mnie te bohaterki, które są zupełnie inne niż ja prywatnie. Szukam w nich czegoś, co mnie pociąga, fascynuje, czasem zniesmacza, odrzuca. Nie muszę się zgadzać z postacią, z jej wyborami, ale chcę ją rozumieć i dać jej prawo popełniania błędów. Bohaterka dostaje swoje własne życie, głos, myśli i właśnie emocje. Ja jestem tylko narzędziem do ich przekazywania. W mojej pracy dążę do tego, żeby zapomnieć o sobie i wejść w świat postaci na tyle głęboko, żeby poruszyła ukryte struny, zachowania, odczucia. Staram się rozpuścić swoje ego w postaci, w jej relacjach z innymi, by pozwolić się dać jej nieść ale zarazem mieć kontrolę nad tym na tyle, by to powtórzyć. Czyli stracić kontrolę i ją jednocześnie zachować. Czasem jest to trudne ale możliwe, w sumie przypomina mi to jazdę konną albo na motorze. Kontroluję zwierzę i pojazd, panuję nad nimi a jednocześnie pozwalam, żeby mnie niosły swoim pędem, w jakimś sensie poddaję się im.
W zawodzie aktorka pociąga mnie to, że można mentalnie przeżyć wiele żyć. Moj profesor ze Szkoły Teatralnej – Krzysztof Globisz, mawiał, że aktor ma przez to starą duszę.
Czy przygotowując się do roli Renaty Wiskirskiej w najnowszym filmie Piotra Ryczko – Jestem REN, czerpała Pani ze źródeł psychologicznych?
Do takich ról jak REN podchodzę przede wszystkim intuicyjnie. Czerpię z tego, co podpowiada mi instynkt w danym momencie. Chwytam się inspiracji w sztuce, malarstwie, książkach. Lubię obserwować ludzi. Delikatnie, z czułością im się przyglądam. Ludzie zawsze są niezmierzonym źródłem inspiracji.
Gdy przygotowywałam się do roli Renaty, oczywiście zrobiłam research na temat osób cierpiących na schizofrenię, często wykluczonych ze społeczeństwa z powodu swojej inności. Te poszukiwania wyzwoliły we mnie głębokie współczucie i myśl, że ludzie chorzy psychicznie są tak bardzo stygmatyzowani, że dodatkowo dodaje się im przez to cierpienia. Razem z Piotrem postanowiliśmy objąć postać Ren czułością i zrozumieniem i taki przekaz nieść widzom.
Nigdy nie myślałam o mojej bohaterce jako o osobie chorej. Wręcz przeciwnie, starałam się urealnić jak najbardziej jej wewnętrzny świat. Sprawić, żeby stał się dla wszystkich jak najbardziej rzeczywisty. W tej opowieści poruszamy się w przestrzeni niedookreślonej, na granicy tego, co realne i nierealne. Dla Ren dramatem staje się rozdział między tym, co wie, pamięta ona a co widzą i zapamiętali jej najbliżsi. Który świat jest prawdziwy, ten, który widzi Ren czy ten, który przedstawiają nam inni bohaterowie? Co jest prawdą? Komu wierzyć?
Jakie jeszcze ważne tematy porusza najnowsza produkcja Piotra Ryczko – Jestem REN?
Jestem REN to film dotykający wielu tematów. Dla mnie jest to przede wszystkim opowieść o wielkiej samotności kobiety, która pragnie kochać i być kochaną, bezwarunkowo, ale wikła się w niebezpieczną grę pozorów, w której nie wiadomo, co jest prawdą a co fałszem. Odkrywa, że nikt nie wierzy w jej wersję historii a najbliżsi stają się jej wrogami. Ten film mówi też o rodzinie, o jej powolnym rozpadzie. Ale też o wspólnym trwaniu w kryzysie, oddaniu i miłości. Jestem Ren to historia miłości matki do syna, o niemożności spełnienia w tej relacji i przeżywanej w związku z tym traumie.
W filmie poruszamy też temat roli kobiet w dzisiejszym świecie. Idealna żona, matka, partnerka, doskonała gospodyni, kobieta sukcesu – czy te role są możliwe do spełnienia? Jaką cenę my kobiety, musimy zapłacić, żeby spełnić oczekiwania, które świat stawia przed nami, które same sobie stawiamy?
Wreszcie nasz film porusza temat wykluczenia, z powodu choroby, z powodu inności. Ludzie bardzo szybko stygmatyzują osoby, które jakoś odbiegają od norm przyjętych przez społeczeństwo. Nie zastanawiają się, że te osoby cierpią przez to jeszcze bardziej. Problemy psychiczne dotyczą coraz większej liczby ludzi. Stres, presja, pęd w jakich funkcjonujemy i jakie sobie sami fundujemy bardzo obniża jakość naszego życia. Czas pandemii zmusił nas do zatrzymania się w tym pędzie, to przewartościowania na poziomie społecznym i osobistym. Zobaczyliśmy, że wielu rzeczy tak naprawdę nie potrzebujemy do szczęścia, że życie może być o wiele prostsze. To jest akurat dobry przykład; kupowanie jako surogat realnego przeżycia. Łatwiej zamówić książkę niż ją przeczytać, a prawie nie ma różnicy. Łatwiej kupić buty do biegania niż biegać, a na pewno dużo łatwiej jest kupić młody jęczmień niż go spożywać. Nie trzeba wcale wielce żyć, ciągle się fazować, przeżywać!
Choroby psychiczne to nadal w naszym kraju temat tabu. Dlatego uważam, że filmy takie jak Jestem REN niosą w sobie manifest demitologizacji tematu. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?
Dziękuję za te słowa. Zależało nam z Piotrem, żeby odsłonić temat choroby psychicznej i pokazać go od środka. Zbliżyć się do kogoś, kto boryka się ze swoją tożsamością, nie wiem kim jest, traci zaufanie do najbliższych i do samego siebie. Staje w obliczu wielkiej samotności i strachu.
W Polsce choroby psychiczne to ciągle temat tabu. Ludzie boją się tego, czego nie znają, jakby myśleli że się zarażą. Często wynika to z braku wiedzy, edukacji. A choroby nawet te najbardziej stygmatyzujące, jak schizofrenia, mogą być odpowiednio leczone, dając szansę na normalne życie. Przy odpowiednim leczeniu i wsparciu chory może pełnić różne role społeczne, w rodzinie, może pracować. Leczenie nierzadko trwa latami ale jeśli rozpoczęte jest we wczesnym okresie rozwoju choroby – pozwala na szybki powrót pacjenta do dobrego funkcjonowania i „zatrzymanie” go w swoim środowisku i społeczeństwie.
Schizofrenia to choroba ludzi młodych, którzy w momencie diagnozy mają przeważnie 25–35 lat, właśnie wchodzą w dorosłe życie, chcą się uczyć, pracować, realizować swoje marzenia. Tymczasem choroba psychiczna zaburza ich funkcjonowanie w życiu społecznym i zawodowym, sprawia, że tracą zdolność jasnego myślenia, utrzymywania relacji z innymi i wycofują się z dotychczasowego życia. Schizofrenia odciska piętno nie tylko na życiu chorego, lecz także na jego bliskich, którzy stają się tzw. „cichymi pacjentami” i często sami potrzebują pomocy specjalistów. Na świecie dostępne są już leki długodziałające podawane pacjentom ze schizofrenią jedynie cztery razy w roku. Umożliwiają one normalne funkcjonowanie, nie wyłączając chorych i ich najbliższych z życia zawodowego i społecznego.
Myślę, że wiele osób o tym nie wie a dobrze, żeby się dowiedzieli.
Jakie były początki Pani drogi aktorskiej? Jedna z Pani koleżanek wspomniała, że już od podstawówki wiedziała Pani, że zostanie aktorką.
Moje marzenia o aktorstwie rzeczywiście pojawiły się wcześnie. Pamiętam, że o byciu aktorką pomyślałam po raz pierwszy jak zobaczyłam film “E.T” Stevena Spielberga. Zachwycił mnie , poruszył tak głęboko, że po seansie zaniemówiłam na dwa dni. Rodzice myśleli, że się rozchorowałam i zostawili mnie w domu. Potem weszłam w świat komiksów, Tytusy, Thorgale, książki, dramaty, uwielbiałam się w nim zanurzać. Myślę, że zawód jaki wybrałam wziął się też z chęci ucieczki, i niemożności okiełznania wyobraźni, która pozwalała mi przetrwać trudne chwile.
O jakiej roli Pani marzy?
Lubię postacie niejednoznaczne, wielowymiarowe, pełne sprzeczności, silne, walczące. Postacie, których nie da się jednoznacznie określić, które mają swoją tajemnicę i charyzmę. Chciałabym zagrać Lady Makbeth, Wirginię Woolf, Hannę Arendt, Aline Szapocznikow i wiele innych. Chętnie przygarnę rolę detektyw, która rozwikłuje mroczne zagadki zabójstwa czy którejś super bohaterki. Bliskie są mi role skomplikowanych wewnętrznie kobiet stających wobec dramatycznych wyborów, walczących o siebie. Cała masa mocnych historii niezwykłych kobiet, o których warto opowiedzieć, czeka na swój film.
Lubię takie wyzwania jak Automatyczna Sekretarka Żaklin w teatrze TV pt “Walizka”. Zdarzyło mi się zagrać mężczyznę w teatrze, kuszące byłoby wcielić się w niego w filmie.
Co jest dla Pani najważniejsze w Pani zawodzie?
Najważniejsze w mojej pracy to stawianie sobie wciąż nowych wyzwań, patrzenie do przodu ale bycie w chwili obecnej. Z tym wiążą się odwaga, rozwój osobisty, praca zespołowa i wiara w sprawczość, wiara, że to co robię ma sens.
Moja praca nie wymaga tak dużej odpowiedzialności jak np.: zawody lekarza, nauczyciela czy policjanta, które bardzo szanuję i podziwiam. Jeśli jednak mogę choć na chwilę dać komuś zapomnieć o troskach, pociągnąć widza w nowym kierunku autorefleksji albo wpłynę na jego samopoczucie i sprowokuję do myślenia, może do jakiejś wewnętrznej zmiany, to będzie to dla mnie sukces.
Ważne w mojej pracy jest zaufanie do reżysera, poczucie, że jedziemy razem na tym samym wózku, wspólnie przechodzimy przez proces twórczy, nawet jeśli ten jest trudny i bolesny. Kiedy mam poczucie bezpieczeństwa i wzajemnego zaufania to mogę zagrać wszystko.
A nagrody?
Nagrody są potwierdzeniem tego, że wybrało się dobrą drogę. Tylko i aż tyle. Są miłe ale nie przeceniałabym ich znaczenia. Nie można się od nich uzależniać. Tak samo jak od opinii innych na swój temat i tego, co się robi. Od pierwszych ról teatralnych, w spektaklach Krystiana Lupy, Tomasza Gawrona, Pawła Miśkiewicza zbierałam dobre recenzje, ale szybko przestałam je czytać, ponieważ zrozumiałam, że to nie od nich zależy moje myślenie o roli, o procesie twórczym w jakim jestem. Nie chciałam się napinać na spełnianie oczekiwań widzów czy recenzentów. Tylko ja wiem, ile pracy włożyłam w rolę, co danego dnia było dla mnie trudne a co łatwe, i reżyser, z którym wyruszyliśmy w tę wspólną podróż. Gram bo lubię w ten sposób opowiadać historię o ludziach, którzy mnie interesują.fot. Marta Król
Dom
A jaki jest Pani dom rodzinny?
Dom zawsze był dla mnie miejscem ważnym. Gdy o nim myślę, czuję zapach jabłek, kompotu i pierogów. Moja mama jest niezwykłą gospodynią dbającą o każdy szczegół. W czasach, gdy nic nie było w sklepach, ona wyczarowywała smaki południa Francji. W domu było zawsze pełno gości. Mój tata jest bardzo towarzyski. Pamiętam, że razem z bratem kładliśmy się na podłodze i przez szparę w drzwiach podglądaliśmy dorosłych tańczących przy dźwiękach Abby. W pierwszych latach życia dużo się przeprowadzaliśmy, dopiero gdy osiedliśmy w Warszawie na dłużej poczułam, że to moje miejsce. Ale dom moich marzeń stworzyliśmy dopiero z moim mężem, Marcinem.
Gdzie Pani obecnie mieszka? Czym jest dla Pani dom?
Dom to przede wszystkim moja rodzina, dom to przestrzeń, gdzie jesteśmy razem i okazujemy sobie miłość. Ale dom to także konkretne miejsce. Przez ostatnie dwa lata, żyliśmy jak Cyganie, przeprowadzaliśmy się 4 razy, nie było łatwo ale w końcu osiedliśmy.
Teraz mieszkamy w Warszawie, na Ursynowie. Lubię to miasto, które przechodzi tak niezwykła przemianę. Lubię energię tego miasta, które tętni sztuką, rozwojem, ma tyle fajnych i przyjaznych ludziom spotów.
Kupiliśmy stary segment i właściwie zbudowaliśmy go od nowa, dużo zrobiliśmy własnymi rękami. To daje ogromną radość i wyzwala kreatywność, okazuje się, że ze starych półek można zrobić stół i ławy, że można zbudować sobie samemu łóżko, pomalować ściany i uszyć zasłony. Przy tym remoncie nauczyliśmy się nie tylko nowych umiejętności ale też zaczęliśmy żyć filozofią zero waste. Przedmioty podostawiały nowe życie a to czego nie potrzebowaliśmy oddaliśmy innym za symboliczną złotówkę. To ważne, żeby w dzisiejszym świecie, kiedy ziemia i przyroda cierpi z powodu szkodliwej działalności człowieka, jak najmniej gromadzić, jak najwięcej oszczędzać. Wytworzyć w sobie nawyki, które są przyjazne dla przyrody i w efekcie dla nas. Uczymy tego nasze dzieci.
Jakie były/są najtrudniejsze momenty w Pani życiu? Czy to nie jest tak, że każdy ma w sobie trochę z Ren?
Dwa doświadczenia szczególnie mnie ukształtowały. Jednym z nich była choroba mojego brata, w której towarzyszyłam mu od 7 roku życia. To były trudne, pełne napięcia i niepewności chwile, szybko musiałam stać się odpowiedzialna i dojrzała. Lata beztroski szybko się skończyły.
Drugim trudnym momentem w moim życiu, był okres studiów na wydziale aktorskim. Otworzyły się wtedy wszystkie ukryte emocje i niespodziewanie wypłynęły na wierzch. Długie lata żyłam tłumiąc nieświadomie ból, złość, gniew i smutek. Kiedy zaczęłam pracę nad sobą, to wszystko wypłynęło i nieźle mnie przeraziło. Na początku, potem odnalazłam w tym siłę. Czułam się bardzo samotna, zwłaszcza, że mieszkałam z dala od rodziny i przyjaciół, dodatkowo studiowałam równolegle na innym kierunku w Warszawie. Nie do końca wiedziałam, co chcę robić w przyszłości. Przeszłam wtedy kryzys osobowości, musiałam siebie na nowo odkryć, poznać i zredefiniować swoje poglądy na świat i życie. To był trudny okres kryzysu, który zaowocował przemianą, która dokonuje się do dziś.
Wiem, że bez tamtego okresu nie byłabym dziś tym kim jestem. Świadomą kobietą, matką, żoną, artystką znającą swoje słabe i mocne strony. Traktującą siebie i innych z każdym dniem coraz lepiej.
A dzieci? Jakie są Pani dzieci?
Moje dzieci są cudowne. Każde z nich jest inne i piękne na swój sposób. Mają silne osobowości i mnóstwo energii. Czasem nie mogę za nimi nadążyć. Mają w sobie wrodzoną prawdę i szczerość. Nie udają, są spontaniczne i twórcze, pełne radości.
Co w byciu mamą lubi Pani najbardziej?
Bycie mamą to dla mnie największa przygoda w życiu, to jak jazda bez trzymanki, wypicie najbardziej energetyzującego napoju szczęścia. Najbardziej lubię przytulanie i spontaniczność, czułość jaką wzbudzają. Czasem patrzę na siebie ich oczami i to jest niesamowite. Jak szybko dzieci łapią prawdę. Nie da się ich oszukać.
Jaką jest Pani mamą?
Jestem mamą, która kocha bezwarunkowo, do szaleństwa ale stawia granice. Dużo się przytulamy i śmiejemy. Uczymy dystansu do siebie ale też szacunku do swoich uczuć nawzajem. Daję dzieciom dużo wolności, szanuje ich decyzje ale też wymagam szczerości, zaangażowania w domowe sprawy, uczciwości. Wspieram moje dzieci w ich marzeniach, uczę ich doceniać małe rzeczy i szanować siebie nawzajem. Dużo rozmawiamy o wszystkim, nie ma u nas tematów tabu. Mamy swoje rytuały. Dużo rzeczy robimy razem, gotujemy, śpiewamy, wygłupiamy się. Lubimy podróżować.
Wiem, że nie jest Pani obojętna na krzywdę innych. Często wspiera Pani akcje charytatywne, pomaga potrzebującym. Jak Pani uważa, na co teraz powinniśmy zwrócić uwagę? Czego nie przeoczyć i na czym się skupić?
Myślę, że musimy uwrażliwić się na słabszych, nie w pełni sprawnych, na starszych i na ich potrzeby. Na każde życie, nawet to najsłabsze. Zwłaszcza tym okresie izolacji, panującej zrazy potrzebujemy czuć się wspólnotą. Można zacząć od małych rzeczy jak życzliwość wobec siebie nawzajem, troska o drugiego człowieka, telefon do osoby samotnej z pytaniem jak się czuje.
Na moim osiedlu mieszka pani, która co jakiś czas podrzuca sąsiadom kwiaty pod drzwi i odchodzi. Tym z pozoru mało spektakularnym gestem sprawia, że świat staje się lepszy. Czyni bezinteresownie dobro. Wierzę w siłę takich czynów. Pomagając innym sami zmieniamy się na lepsze.
Bardzo ważne jest też to jak traktujemy zwierzęta, przyrodę, jesteśmy ich częścią a nie władcami. Szanując faunę i florę robimy dobrze samym sobie. Zgadzam się z Olgą Tokarczuk, gdy mówi, że to, co nazywamy światem to wielki złożony organizm, którego wszystkie części składowe wpływają nieustannie na siebie i są od siebie zależne.
fot. Honorata Karapuda
Muzyka
Czy w wolnych chwilach grywa Pani na wiolonczeli?
Niestety nie mam już wiolonczeli, dawno na niej nie grałam i trochę tęsknię. Muzyka stale mi towarzyszy. Mamy w domu pianino, kilka gitar, okulele i często muzykujemy.
Czy lubi Pani słuchać Hausera? Jak skomentuje Pani jego fenomen?
To niesamowite i wspaniałe, jak Hauser przybliżył i spopularyzował wiolonczelę. Poza tym, że wygląda jak wygląda (bardzo przyjemnie), to gra fenomenalnie i jest bardzo dobry technicznie. Znalazł sposób na siebie i trafia do masowych odbiorców. Lubię patrzeć na jego show, przygotowane perfekcyjnie pod każdym względem.
Pani ulubiona muzyka?
Lubię wiele rodzajów muzyki, od klasycznej poprzez latino, rockowe i popowe brzmienia ale najbardziej gustuję w utwory z pogranicza chilloutu, soulu, funku, jazzu i world music oraz te w alternatywnych klimatach. Słucham Trójki – teraz rzadziej i Chillizet. Siłą rzeczy słucham też piosenek, nad którymi pracuje w danej chwili Marcin. Na szczęście współpracuje ze zdolnymi, ciekawymi artystami więc nasz dom pobrzmiewa dobrymi dźwiękami.
Uwielbiam słuchać śpiewu moich dzieci lub gdy grają na instrumentach. A czasami po prostu lubię… ciszę.
Ma Pani piękny głos. Czy próbowała Pani swoich sił w piosence?
Dziękuję. Codziennie ćwiczę pod prysznicem. Śpiewam też w samochodzie, bardzo głośno i w domu z moimi dziećmi. Wymyślamy sami teksty i melodię. Czasem śpiewam za pieniądze, w spektaklach, w których występuję (m.in. Cabaret Kinky Boots). Myślę, że jest tylu fantastycznych muzyków, piosenkarzy, artystek, że świat na razie obejdzie się bez mojej solowej płyty.
Pani mąż również uwielbia dźwięki. Jest producentem muzycznym i gitarzystą. Czy planujecie Państwo może jakieś wspólne przedsięwzięcie?
Nasze główne wspólne przedsięwzięcie to dzieci (śmiech). Moj mąż rzeczywiście kocha muzykę. Nie może bez niej żyć, jeśli energia popchnie nas do stworzenia czegoś razem i ukazania tego światu, nie będziemy się opierać. Zwłaszcza, że od niedawna dysponujemy własnym studiem nagraniowym – Studio 45.
W tym szaleństwie jest metoda
Nawiązując do serialu Lifting czy uważa Pani, że medycyna estetyczna może wszystko?
Żyjemy w czasach, gdzie wygląd się liczy. Często niestety tylko on. Oczywiście, wizyta w klinice medycyny estetycznej, w niektórych przypadkach, gdy ktoś potrzebuje poprawy wyglądu ze względu na chorobę, blizny po wypadku, czy psychiczne złe samopoczucie jest całkowicie uzasadniona. Jednak wiele osób ulega złudnej nadziei, że zabiegi chirurgii plastycznej uczynią je szczęśliwszymi, że zyskają akceptację otoczenia, spełnią wyimaginowane oczekiwania.
Nie oceniam nikogo, kto korzysta z takich zabiegów, to sprawa indywidualnych potrzeb, niepokoi mnie, gdy modzie na poprawę wyglądu ulegają młode osoby, które dopiero się kształtują. Uzależniają swoją wartość od tego co zewnętrzne, co przemija. Mogą się rozczarować. Myślę, że warto budować w sobie poczucie wartości, inwestować w rozwój osobisty, intelektualny, emocjonalny i uczyć się akceptacji.
Wiele kobiet daje się uwieść modzie na poprawianie siebie, niekiedy wpadają w taki obłęd, że uzależniają się od tego tracąc dystans. Chcą za wszelką cenę zatrzymać czas a przecież czasu zatrzymać się nie da. Zmarszczki to znak przeżytych przez nas wydarzeń. Są mapą naszego życia. Mówią o nas, tak samo jak oczy.
Wnioskuję więc, że nie jest Pani fanką medycyny estetycznej?
Kocham to, co naturalnie piękne. Zadbane i pielęgnowane. Uważam, że piękno bije z wnętrza. Ile razy ktoś, kto wydaje się na pierwszy rzut oka atrakcyjny, traci, gdy zaczyna mówić i odwrotnie. Wiele osób pięknieje, gdy się je bliżej pozna.
Dostaliśmy taką a nie inną oprawę w pakiecie i naszym zadaniem jest dbać o siebie, o swoje zdrowie fizyczne i psychiczne, dobrze się odżywiać, pielęgnować dobre znajomości. Tyle i aż tyle.
Zastanawiam się dlaczego kobiety, które poprawiają swoją urodę i to widać, zaprzeczają, że cokolwiek sobie poprawiły? Czy to grzech?
Myślę, że bierze się to ze wstydu, a ten z lęku przed byciem ocenianą. Często podświadomie kobiety realizują plan, który nie jest ich. Chcą spełnić oczekiwania jakiejś grupy społecznej, koleżanek, męża, szefa, fanów z Instagrama. W jakimś sensie oszukują same siebie. Chcą być kimś innym. A to przecież niemożliwe, nawet jeśli zmienią sobie każdą część ciała. Nie uciekną przed sobą. Ale jest też sporo kobiet, które chwalą się tym, że “coś sobie poprawiły.” Nowe usta czy piersi noszą jak trofeum. Jakby niemo mówiły: – stać mnie na to, i co mi zrobisz? – No nic nie zrobię, mogę tylko patrzeć z zadziwieniem nad różnorodnością wszechświata.
Pani Marto, czy to prawda, że uwielbia Pani jeździć na motocyklu?
Miłością do jednośladów zaraził mnie mąż, który kilka dni po narodzinach naszej pierwszej córeczki Toni, podarował mi w prezencie skuter – śliczną Vespę, 50-tkę. Na początku trochę bałam się jeździć po warszawskich drogach, ale gdy poczułam wiatr we włosach i czystą radość z pokonywania kilometrów, to łyknęłam bakcyla. Po kilku tygodniach zauważyłam jednak, że ta Vespa ma dla mnie za słaby silnik, czułam, że samochody “siedzą” mi na błotniku, nie mam dobrego przyspieszenia i zapytałam, czy Marcin nie znalazłby mi czegoś mocniejszego. On rozsądnie odparł, że najpierw muszę się poduczyć, opanować maszynę i zdać prawo jazdy na motor. Kurs robiłam zimą, jeździłam w stroju narciarskim i zdałam za pierwszym razem! Dostałam wtedy w prezencie śliczną białą Vespę GTS 300, która bardzo mi odpowiadała, lekka, zrywna, kobieca i do setki rozpędzała się w 6 sekund.
Chwilowo mam przerwę od tej pasji, ale wierzę, że wkrótce znowu wsiądę na skuter albo motor. Marzy mi się MV Agusta.
Czy szybka jazda skuterem czy motocyklem, daje Pani poczucie wolności?
Daje mi przede wszystkim dziecięcą radość, którą chcę pielęgnować przez całe życie i niesamowity relaks. Jadąc zapominam o wszystkich troskach i problemach, ćwiczę uważność. Podobnie mam z jazdą konną, chodzeniem po górach i kitesurfingiem. Czuję się wtedy częścią przyrody, całego świata. Odbieram siłę żywiołów, ich energię przepływającą przez moje ciało. Karmię się tym. Nie ma w tym nic mistycznego, to raczej doświadczenie wszechogarniającego spokoju i dziecięcej radości.
A skąd zamiłowanie do koni i kitesurfingu?
Konie jak gąbka wyciągają cały stres. Są zwierzętami o wysokim stopniu wrażliwości, łatwo się płoszą i wyczuwają nasz stan emocjonalny. Mam do nich szacunek i są po prostu piękne. Kitesurfing łączy w sobie siłę żywiołów, które kocham, wodę i powietrze. Obie te pasje dają mi poczucie wolności, którą bardzo cenię.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.